Opowiadanie: "Świąteczny pamiętnik"

Świąteczny pamiętnik


    Byłem jak pustelnik, mimo iż otaczały mnie tłumy. Wszystkie mijające mnie twarze wydawały się być jednolite. Miałem przed oczyma wciąż jeden obraz, jedno wspomnienie, żywe i tkwiące w mej głowie każdego dnia od świtu po zmierzch. W nocy uderzało we mnie falą emocji, której nie potrafiłem w sobie zatrzymać. W tedy wybuchałem płaczem jak dziecko, jak żałosne piszczące, wystraszone zwierzę. Ten widok… Czterech braci od lewej: Arnold, Krystian, Waldek i Jacek, z prawej siostry: Irena i Laura, rozsadzeni wokół drewnianego stołu, na przeciwko mama i obok puste krzesło… 
     Ojciec ciężko pracował byśmy mieli co jeść. Nie było go całymi dniami. Rzadko zdarzało się, że mógł zjeść z nami obiad, czy inny posiłek. Pracował w tłoczni, gdzie wcześniej produkowano wino, a teraz olej rzepakowy. Był taki jeden wieczór w roku, jeden jedyny, kiedy mogliśmy być razem, była to wigilia Bożego Narodzenia. 
     To krzesło w ten dzień późnym wieczorem nie było puste. W tedy i tylko w tedy naprawdę czułem, że mam dom. 
    W dzień moich 12-stych urodzin, które niehucznie obchodzę 13 grudnia, mama upiekła dla mnie torcik. Kiedy zapytałem skąd wzięła pieniądze, by kupić składniki odpowiedziała: „Trzeba z pewnych rzeczy rezygnować, by móc zastąpić je innymi.” Jako dziecko nie do końca zrozumiałem to zdanie, więc nie przejąłem się tym. Dwa dni później zastałem ojca nad ranem w domu, lecz powinien być on w tedy w pracy. Siedział na krześle oparty łokciami o stół i chyba… płakał. Chciałem podejść bliżej, lecz gdy tylko usłyszał moje kroki odwrócił się agresywnie szybko w moją stronę i pokazując na mnie palcem wrzasnął złowrogo: „To twoja wina! Zabiłeś ją!”. Nie wiedziałem o co chodzi. Wbiegłem przestraszony po schodach i schowałem się do łóżka. Przez długi czas słyszałem tylko krzyki rozpaczy i obwiniania mnie, że jestem mordercą. Jak później dociekłem, mama umarła. Umarła dlatego, że odstawiła leki, by móc zrobić mi tort. Nikt z nas oprócz ojca nie wiedział, że mama ma poważną chorobę serca. W tedy wydawało mi się, że ono jej pękło, ponieważ było zbyt duże, zbyt dużo miała w nim miłości. Starsza siostra mówiła, że Anioł Stróż wziął serce mamy i zaniósł je do Nieba, bo tutaj było zbyt cennym klejnotem i ktoś mógł je ukraść. W tedy zadałem jej pytanie, na które nie uzyskałem odpowiedzi: „Dlaczego Bóg odebrał mamie serce, skoro było jedynym klejnotem który nosiła i dlaczego ukradł mamę nam, skoro sama w sobie była diamentem naszej rodziny?”. Od tej pory wszyscy patrzeli na mnie jak na czarną owcę, zakałę losu, winowajcę.
    Od tej pory krzesło mamy było puste, ale przy stole częściej zasiadał ojciec. Wiedziałem, że matka była dla niego wszystkim. Wnosiła radość, urok tam, gdzie był smutek. Kiedy kroczyła szarymi ulicami, te nabierały kolorów. Ojciec darzył ją ogromnym szacunkiem i miłością, ufał jej bezgranicznie i jeśliby mógł oddałby za nią życie. Miał na imię Klaudiusz, imię brzmi szlachetnie, bo jego właściciel był szlachetnym człowiekiem.  Jednak śmierć matki była także jego śmiercią. Nie potrafił się pozbierać, pomoc i ukojenie bólu znalazł… w alkoholu. Rozpił się, przez co stracił pracę, ale dalej chlał i chlał, a my żebraliśmy na ulicy o kawałek chleba. Ten głód, ten okropny ból głodu, pustka w żołądku i jednocześnie w sercu.
    Każda kolejna wigilia była piekłem, jak każdy dzień. Ojciec był agresywny. Bił nas. Pewnego popołudnia sam umarł. Schlał się na śmierć. Mnie i moje rodzeństwo rozdzielono. Już nigdy ich nie spotkałem.
          Wychowany w sierocińcu czułem żal. Obwiniałem się za te wydarzenia, a to miłość mamy do mnie doprowadziła do tragedii. Tam spędziłem nietypową wigilię: wszyscy zebraliśmy się w dużej sali, gdzie był kominek, śpiewaliśmy kolędy i słuchaliśmy wigilijnych opowieści. Kiedy wszyscy rozeszli się do łóżek zostałem sam przy kominku. Myślałem o mamie, gdy nagle usłyszałem czyjeś ciche kroki, jakby ktoś się zakradał… „A kuku!” – wyskoczyła przede mnie jakaś dziewczynka, wyjątkowo urocza. Uśmiechała się do mnie szeroko i słodko, jakby świat dla niej był krainą wiecznej szczęśliwości, podczas gdy dla mnie był jedynie ciężką męką, szarą drogą do przebycia, by po śmierci wiecznie cierpieć to samo. Dziewczynka przedstawiła się odważnie i pogodnie, a nosiła nietypowe imię – Amanda. Przedstawiłem się również. Po tym Amanda chichotała, przytuliła mnie mocno, ciągle się śmiejąc i pobiegła w ciemną stronę sali – do drzwi do sypialni dziewczyn. Zadziwiająca była jej postawa, ponieważ nigdy wcześniej nie spotkałem się z tak dziwnym, a zarazem miłym zachowaniem. 
      Nie wiem  dlaczego nie spotkałem jej później. Szukałem po całym sierocińcu dobre kilka dni – zniknęła. Dowiedziałem się, że w krótce zastanę zaadoptowany, że będę miał nowych rodziców. „Jak to nowych rodziców?” – pomyślałem. Nie mogłem tego zrozumieć. Z resztą, nowi rodzice nigdy nie byli tak naprawdę dla mnie rodzicami. Adoptowało mnie już dojrzalsze małżeństwo. Mój „nowy ojciec”, Adam był prawnikiem, a „nowa matka”, Klara zwykłą kurą domową. Nie wiem jak Bóg dopuścił do tego małżeństwa i nie wiem dlaczego stałem się członkiem tej chorej rodziny.  Adam (bo nie nazywałem go tatą) czasem rozmawiał ze mną, kiedy tylko oderwał się od całodobowego natłoku telefonów i szparagałów do pracy. Doradzał mi, bym został prawnikiem, wymieniał zalety tej pracy z taką pasją i podekscytowaniem, że nawet jako chłopiec trudno mi było nie dostrzec jego sterczącego ptaszka. Nie dziwię się, że sterczał, bo do Klary nie zbliżał się chyba od jakichś 3 miesięcy. Nie wygadałem Adamowi tego, co wiedziałem. Wiedziałem jaka jest prawda, a prawda była taka, że jego zacna małżonka była zwyczajną puszczalską paniusią, która dbała tylko o swoją dupkę, by przypodobać się kochasiom z wyższych pięter. Adam i Klara bardzo mało ze sobą rozmawiali, wiedzieli, że ich małżeństwo się rozpada, chyba dlatego zdecydowali się na adopcję. Sami dzieci nie mieli, bo nie mogli. Poszperałem raz w szufladzie, gdzie znalazłem interesujące informacje: Adam ma problemy płciowe, nie wiedziałem dokładnie o co chodziło w tym wszystkim, byłem za mały by to zrozumieć, choć jako 14-latek chwytałem się już dobrze w temacie seksu, który najczęściej poruszany był z kolegami w szkole i po niej. Nie ukrywam, że lubiłem dziewczyny. Choć kumple narzucali mi ich tok myślenia, by im dokuczać i się z nich naśmiewać.
   Tak zeszło gimbusiarskie lato, a kiedy przyszły nieszczęsne święta znów wszystko wróciło… To było jak klątwa: wyobraź sobie, ty czytająca istotko o ile jeszcze potrafisz czytać, jeden dzień w roku, który mimo to, że jest inny, zawsze przeżywasz tak samo – najgorzej, jak piekło. Modliłem się o to, by święta przeminęły. Kilka dni, ale tak długich.. nie obchodziliśmy ich jakoś specjalnie: Adam jak zawsze w swoich szpargałach, a Klara jak zwykle w łóżku jakiegoś zboczeńca. CUDOWNY DZIEŃ JAK CO-DZIEŃ.
   Zeszła gimbaza i czasy debilnego myślenia: palisz? – jesteś cool, pijesz? – jeszcze lepiej, impreza – nawalmy się, żeby starzy widzieli, że jesteśmy dorośli, bo zarzygaliśmy całe schody i kibel. To nie byłem ja. W głębi duszy byłem kimś innym, lecz tak kierowali mną ludzie. Ukończyłem liceum, jednocześnie pomagając przy drobnych odnowieniach teatru w Krakowie, „Groteska” …chyba jakoś tak to było. Łapałem robotę to tu, to tam i nazbierałem dość sporą sumę, wystarczającą, by opłacić sobie akademik. I wracamy do punktu wyjścia, bo    Byłem jak pustelnik, mimo iż otaczały mnie tłumy. Wszystkie mijające mnie twarze wydawały się być jednolite. Wybrałem studia naukowe. Gdy patrzyłem w niebo widziałem w nim już coś więcej niż tylko matkę. Gwiazdy, planety, układy, cząstki, cząsteczki… Materia stała się czymś niesamowitym! 
   Zdarzyło się coś, coś co odmieniło moje życie. Zobaczyłem najbardziej niepojęte zjawisko, jakim była ONA – zjawisko, przy którym nogi gięły mi się bezwładnie. Nieziemsko piękna, z klasą, jednocześnie tajemnicza i swawolna, radosna, figlarna, lecz z zasadami. Studiowała na wydziale psychologii. Miałem wrażenie, że znałem ją wcześniej. Długo zbierałem się na odwagę, lecz pewnego dnia zagadałem do niej:
- Cześć! Jestem tu w Krakowie stosunkowo od niedawna, wiesz może jak dojść na wydział nauk ścisłych?
- Oooj, niestety nie mogę ci pomóc, bo to nie moje strony, nie wiem.
- Pani pewnie z frontów humanistycznych?
- Co to za ciekawość… skąd wiesz?
- Bo nauki ścisłe to „nie twoje strony”, więc pewnie humanistyka.
Przystanęliśmy.
- Jestem Amanda – wyciągnęła do mnie rękę i zachichotała. Patrzyłem jak wryty, przypomniała mi się sytuacja z sierocińca kiedy podbiegła do mnie dziewczynka, Amanda i przytuliła mnie, po czym przepadła bez śladu. Myślałem, że to jakiś sen.
- Eee aaa jaaa ten… Janusz… Janek…
- Miło mi. Wiesz, wyglądasz znajomo, chyba już cię gdzieś widziałam!
- Poważnie? Pamiętasz mnie? – powiedziałem bezmyślnie.
- Czy pamiętam?
- Yyyy głupoty gadam, ja chyba też już ciebie gdzieś widziałem.
Chichotała znowu. Zrobiło mi się głupio, byłem już stracony w jej oczach. Zwiesiłem głowę, lecz po chwili podniosłem, kiedy powiedziała:
- Jesteś uroczy. Wiem, że mnie czasem obserwujesz, bo też cię zauważyłam. Jeśli chcesz się ze mną umówić to jestem chętna.
- O! – błąkałem się zaskoczony – Tak! To świe-świetnie! Jasne! Może pójdziemy na kawe i ciacho jutro po południu jeśli miałabyś czas i ochotę?
- Pewnie, o 17?
- Tak, tak..! Super!
- No spoko, ja lecę, bo zimno. Do jutra!
- Cześć! Cześć!
  Przez cały dzień o niej myślałem. W zasadzie to zastanawiałem się co mam myśleć. Spotkaliśmy się raz, drugi, trzeci. Opowiadała mi dość otwarcie o sobie, ale tylko od pewnego etapu życia. Coś się ze mną stało, zgłupiałem, zakochałem się! Ja, pozbawiony chęci do życia i działania znalazłem kogoś, kto stał się moją największą pasją. Czułem się jak Kolumb, zdobywca, Kolumb odkrywca. Badałem ją jak nowy, tajemniczy, nieznany ląd a każde jej słowo było kolejnym krokiem w głąb dzikiego, lecz dobrego serca tej dziewczyny. Nie mogłem się jej oprzeć, więc po dłuższym czasie odkąd zaczęliśmy się spotykać wziąłem ją na romantyczny rejs po Wiśle nocą ( bo o 17 było już ciemno). W tedy udało mi się ją pocałować. Chyba była zadowolona, przynajmniej powinna, no co… starałem się, byłem delikatny, romantyczny, czuły, muskałem jej czerwone wargi. Wiedziałem, że mnie bardzo lubi i w końcu otworzyła się bardziej, powiedziała mi o sierocińcu, a ja później powiedziałem jej, że to ja byłem tym chłopcem z sierocińca. Była zaskoczona, ale i ucieszona. Kiedy wypytała mnie czemu byłem taki smutny nakłamałem jej jakichś bzdur. Byliśmy ze sobą już przeszło rok i przed kolejnymi świętami jak co roku wracał koszmar – wspomnienia. W tedy wyznałem jej prawdę, ponieważ nie mogłem tego w sobie dłużej tłumić, a chciałem być z nią szczery, a nie ją okłamywać. Najpierw była zła na mnie, ale potem powiedziała, że rozumie, że było to dla mnie trudne, ale teraz… teraz życie trwa nadal…
   Teraz jest moją żoną, moim najcenniejszym skarbem, diamentem, klejnotem, którego bronię zawsze i wszędzie własną piersią. Kobietą, która w bólu urodziła mi syna. Amanda wypełniła pustkę, którą odczuwałem po stracie matki. Ona wniosła w moje życie radość, uśmiech. Przez jej wygłupy poprawiła mi nawet najgorszy humor. Jak moja matka krocząc po szarych ulicach codzienności sypała swoją obecnością nasiona, które błyskawicznie wydając plon zmieniały je w rajskie ogrody pełne kwiatów. Teraz rozumie ból ojca, ale nigdy nie wybaczę mu jego słabości i tchórzostwa, przecież miał nas, a w każdym z nas pozostała cząstka matczynej duszy i dobroci, którą oddychaliśmy każdego dnia. Teraz Boże Narodzenie jest dla mnie pięknym czasem. Czas ten spędzam z RODZINĄ, którą razem stworzyliśmy.
  Patrząc w niebo nie widzę gwiazd, ani matki… Widzę Boga i płaczę, że za te lata udręki dostałem szczęście, którego nie zaznał nikt ze znanych mi ludzi na Ziemi. Wesołych świąt!

Komentarze